uderzenie w skroń śmierć

Czy uderzenie w skroń jest niebezpieczne? 576 wyświetleń lothar odpowiedział(a) na pytanie 14 lipca 2023 Zdrowie i dieta głowa skroń uderzenie uderzenie w głowę uraz głowy 1 Głosów 1 Odp Pojawia się coraz więcej informacji o sprawie z Sanoka, gdzie 32-letni Andrzej B. i 17-letnia Kamila M. zginęli w zabarykadowanym mieszkaniu. Po początkowych spekulacjach wiadomo już, że Tak, uderzenie w skroń może być niebezpieczne, ponieważ ta część głowy jest cienkościenna i znajdują się pod nią ważne naczynia krwionośne. Uderzenie o odpowiedniej sile może prowadzić do poważnych urazów, takich jak przeczytaj całą odpowiedź →. Dodaj komentarz do tej odpowiedzi. Uraz jąder, czyli kopniak, który zwala z nóg. Kopnięcie w jądra pod względem skali bólu porównuje się z bólem, jaki kobiety odczuwają podczas porodu bez znieczulenia. Czy tak jest w rzeczywistości, nie wiadomo, ponieważ nikt nie zbadał doznań bólowych w obu sytuacjach. Każdy z nas ma inny próg odczuwania bólu, inaczej go znosi. Lekarz z zakładu medycyny sądowej, widząc wchodząceg­o inspektora, powiedział: – To najprawdop­odobniej samobójstw­o. Facet strzelił sobie w skroń. Śmierć nastąpiła jakąś godzinę temu. Inspektor podziękowa­ł lekarzowi i przeszedł do drugiego pokoju, w którym zastał Małgorzatę Wiśniewską – żonę nieżyjąceg­o. nonton alice in borderland season 2 episode 1. Dramatyczną informację przekazała Stajnia Młynka. Tuż obok domu znaleziono martwą, trzymiesięczną klacz z raną, która wyglądała na postrzałową. Właściciele apelują o pomoc w znalezieniu fanpejdżu Stajni Młynka pojawił się dziś alarmujący wpis. "Około godz. 18:10 w dniu padł strzał. Konie były na ogrodzonej posesji około 30 metrów od ogrodzenia. Zastrzelona 3-miesięczna klacz Jagienka znajdowała się na podwórku, 20 m od domu mieszkalnego. Na posesji znajdowały się również dzieci, psy, koty. Było słychać uderzenie kuli, która trafiła precyzyjnie w skroń pomiędzy okiem i uchem, ale nie słyszeliśmy wystrzału dlatego sądzimy że broń była zaopatrzona w tłumik i lunetkę snajperską. Najprawdopodobniej to była broń sportowa a nie myśliwska. (Rodzaj broni będziemy znali po sekcji). Prosimy o udostępnianie" - napisali właściciele stajni w gm. Zabierzów. Właściciele wezwali natychmiast policję z pobliskiego komisariatu. Jak potwierdza podkom. Justyna Banyś z KPP w Krakowie, policja przyjęła zgłoszenie i mundurowi byli na miejscu, a obecnie ustalane są przyczyny śmierci konia. Pomóc w tym ma biegły, który wykona sekcję Stajni Młynka w rozmowie z Głosem 24 poinformował, że ku zaskoczeniu wszystkich, wezwany na miejsce weterynarz w ranie nie znalazł kuli. Nie można wiec na razie stwierdzić, że źrebię zostało zastrzelone. Wcześniej Stajnia Młynka apelowała do internautów o udostepnienie postu i prosiła o zgłaszanie się osób, które mogły zauważyć kogoś podejrzanego. "Szukamy świadków którzy mogli coś widzieć. (...) Strzał padł najprawdopodobniej z lasu od strony popularnej leśnej drogi spacerowej, na wysokości leśnego parkingu. (...) Może ktoś widział w tym czasie i miejscu kogoś niosącego pokrowiec, (futerał) lub cokolwiek w czym można zmieścić niedużą broń sportową (najprawdopodobniej o długości 80- 150cm). Może na którymś z leśnych parkingów w Młynka, Frywałd, ul. Nawoja, Nawojowa Góra. A może ogólnie gdzieś w okolicy Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego kręcił się ktoś z bronią sportową? Prosimy takie sytuacje zgłaszać do nas do stajni (tel. 508 913 608 ) lub bezpośrednio na policję do Zabierzowa (tel. 47 832 11 00)" - prosiła. Właściciele nie kryją też, że przeżywają prawdziwy dramat. "Jagienka była naszym pierwszym źrebaczkiem. Odbieraliśmy jej poród, pomagaliśmy pierwszy raz wstać na nóżki. Była bardzo kontaktowym źrebaczkiem. Od samego urodzenia ciągnęła do ludzi, dzieciom pozwalała się przytulać, drapać. Dała nam wszystkim dużo radości. Pozostał Smutek. Taki nie do wyrażenia. I Chaos w głowie. Dlaczego? Jaki był powód tego czynu? Nie rozumiemy" - Fb. Stajnia Młynka FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Zaloguj Wojownik Forum Sztuk Walki Strona Główna » Sztuki i Sporty Walki » Karate, Kick Boxing, Taekwondo » uderzenie w skroń Poprzedni temat «» Następny temat uderzenie w skroń Autor Wiadomość marcopolon2 Posiada 1 dan Trenuję: MMA Dołączył: 25 Wrz 2010Posty: 2Skąd: Gliwice Wysłany: 25 Wrzesień 2010 uderzenie w skroń Witam, kiedyś trenowałem Karate Kyokushin i poznałem tam uderzenie kantem dłoni w skroń. Zastanawia mnie (nie próbowałem tej techniki na przeciwnikach) jakie skutki może mieć dobre technicznie i silne uderzenie w skroń (czy może pozbawić przeciwnika przytomności lub zabić, czego wolałbym uniknąć :)?). Pozdrawiam! Yakubu[Usunięty] Wysłany: 11 Październik 2010 Mozna zabic. Wyświetl posty z ostatnich: Wojownik Forum Sztuk Walki Strona Główna » Sztuki i Sporty Walki » Karate, Kick Boxing, Taekwondo » uderzenie w skroń Nie możesz pisać nowych tematówNie możesz odpowiadać w tematachNie możesz zmieniać swoich postówNie możesz usuwać swoich postówNie możesz głosować w ankietach Dodaj temat do UlubionychWersja do druku Skocz do: Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group ŚLEDZTWO. Pojedyncze rany postrzałowe skroni były przyczyną śmierci 32-letniego Andrzeja B. i jego 17-letniej partnerki, Kamili M., którzy w zeszłym tygodniu zabarykadowali się przed policją w mieszkaniu przy ul. Cegielnianej w wiadomo na razie, które z nich zginęło pierwsze i czy były to samobójstwa, czy może Andrzej B. zastrzelił dziewczynę, a potem siebie. Śmierć obojga nastąpiła w krótkim odstępie czasu i krótko przed szturmem policji na mieszkanie, a nie, jak informowano dotychczas, kilka godzin wcześniej. Takie są wstępne ustalenia przeprowadzonych w sobotę sekcji zwłok kobiety i mężczyzny. Prokuratura będzie ustalać teraz czy ofiary były pod wpływem narkotyków i czy dziewczyna przebywała w mieszkaniu bez przymusu. - Ona nie była ubezwłasnowolniona, nie była zakładniczką. Proszę sobie wyobrazić sytuację: policjanci wpadają, (...) czeszą pomieszczenia, wchodzą do sypialni. Tam na łóżku leżą dwie postaci: mężczyzna ubrany świątecznie, kobieta ubrana świątecznie, w sukience. Obok siebie - mówił w Radiu RMF, powołując się na własne źródła, były antyterrorysta Jerzy Dziewulski. Podkreślił, że w tłumie zgromadzonym pod blokiem w Sanoku słychać było głosy, że para zginęła "jak Romeo i Julia". Szturm na mieszkanie, w którym zabarykadował się Andrzej B., podejrzewany o zabicie dzień wcześniej 29-letniego Krystiana L. policja przeprowadziła po północy w piątek. Między mężczyznami prawdopodobnie doszło do kłótni przy okazji handlu narkotykami. (SUB) Ze środowiskiem sędziowskim pożegnał się w 2018 roku. Borski zaatakował wtedy w social mediach szefa sędziów, Zbigniewa Przesmyckiego i pisał, że "zemsta jest nieunikniona". Czy nadeszła? – Fakty mówią same za siebie – ocenia były arbiter – Zdawałem sobie sprawę z prawdopodobnych konsekwencji tego, co robię. Nie chciałem dłużej funkcjonować w ówczesnych realiach Kolegium Sędziów. Było mocno toksycznie i musiałem to jak najszybciej przerwać – dodaje Borski sędziował także w czasach, gdy polską piłkę toczył rak korupcji. Arbiter opowiada nam, jak próbowano go korumpować. – Nigdy nie było to mówione wprost, raczej słyszałem jakieś sugestie. Natomiast na drugim poziomie rozgrywkowym często wykładano kawę na ławę – Jestem dumny z tego, że sędziowałem w Ekstraklasie osiemnaście lat. To dało mi mnóstwo satysfakcji. Miałem dwa bardzo ciężkie momenty. Po jednym z meczów musieliśmy jechać do szpitala i złożyć zeznania na policji. Mój asystent po uderzeniu stracił przytomność, a mnie udało się uciec przed tłumem – wspomina Borski Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Absurdy w reprezentacji Polski. Książka "Kosa. Niczego nie żałuję" już w sprzedaży Piłkarze często mówią, że po zakończeniu kariery trudno jest się im odnaleźć. Jak to jest z sędziami? Potwierdzam, że nie jest to łatwe, jeśli kończy się długoletnią przygodę ze sportem. Byłem związany z piłką nożną od siódmego czy ósmego roku życia, najpierw jako zawodnik, potem jako sędzia. Można więc powiedzieć, że spędziłem przy futbolu trzydzieści pięć lat. A tu nagle nadchodzi weekend i masz wolne, bardzo brakuje adrenaliny związanej z meczami. Przez pierwsze pół roku czułem się, jakby pozbawiono mnie czegoś bardzo potrzebnego, niezbędnego do życia. Tyle tylko, że u mnie przejście na drugą stronę było w pewien sposób kontrolowane. Wiedziałem, że nadchodzi moment, w którym powiem "dość". Przebranżowiłem się odpowiednio wcześniej i dziś pracuję na rynku nieruchomości. Skoro brakuje trochę adrenaliny, pewnie skacze pan co weekend na bungee? Spokojnie, mam trójkę dzieci. One potrafią zadbać o to, żeby te skoki adrenaliny czasem się pojawiły. Jakoś sobie radzę. Nie można powiedzieć, że odchodził pan ze środowiska po cichu. W marcu 2018 ostro skrytykował pan na Facebooku szefa sędziów, Zbigniewa Przesmyckiego, pisząc, że "od lat demoluje organizację sędziowską" i świadomie nagina przepisy. To wzbierało we mnie od dłuższego czasu. Wcześniej jako sędzia zawodowy nie mogłem krytykować swoich przełożonych, choćby dlatego, że zabraniały tego postanowienia kontraktu. Zawodowo dorastałem w kulturze korporacyjnej, gdzie po prostu wykonujesz polecenia, nawet jeśli nie widzisz w nich większego sensu. W dużych organizacjach hierarchia i porządek są bardzo istotne. Jednak z chwilą, gdy stałem się obserwatorem UEFA i przewodniczącym Kolegium Sędziów Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej, uznałem że nadszedł odpowiedni moment na publiczne zabranie głosu dla dobra organizacji. Jak się okazało, zakończyło to moje relacje ze związkiem. Od prawie trzech lat nie mam nic wspólnego z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Wahał się pan przed opublikowaniem posta? Nie. Kilka razy odbierałem wcześniej sygnały, że nasza współpraca nie układa się najlepiej. Sprawa była na takim etapie, że naprawdę musiałem publicznie zająć stanowisko. Wcześniej dwukrotnie informowałem o nieprawidłowościach wyższe szczeble związku, ale niewiele z tym zrobiono. Nie chciałbym szczegółowo analizować swojego konfliktu z panem Przesmyckim, ponieważ wciąż trwa sprawa sądowa pomiędzy nami. Najlepiej niech rozstrzygnie to niezawisły sąd. Oczywiście nie cofam swoich słów sprzed blisko trzech lat, ale też na temat pana Przesmyckiego napisano już tak dużo, że nie będę dopisywać kolejnych rozdziałów. Poza tym jestem już poza środowiskiem, więc gdybym teraz recenzował w szczegółach jego bieżące posunięcia, nie byłbym uczciwy. Pisał pan: "wiem, że zapłacę za to rachunek, bo zemsta z tamtej strony w jest nieunikniona". Zapłacił pan? Fakty mówią same za siebie, prawda? Jak powiedziałem, od trzech lat nie pełnię żadnej funkcji ani w PZPN-ie, ani jako przedstawiciel związku w UEFA, choć wcześniej często korzystano z moich kompetencji. Sędzia Daniel Stefański: musimy powiedzieć stop, bo sytuacja zabrnie za daleko Żałuje pan, że odszedł w ten sposób? Nie. Zdawałem sobie sprawę z prawdopodobnych konsekwencji tego, co robię. Zakładałem też taki scenariusz. Podjąłem decyzję świadomie. Nie chciałem dłużej funkcjonować w ówczesnych realiach Kolegium Sędziów. Było mocno toksycznie i musiałem to jak najszybciej przerwać. Ostatnimi czasy sporo się mówi o sędziach w Polsce. Jak ocenia pan aferę na derbach Krakowa, gdy prezes Janusz Filipiak nazwał arbitra Daniela Stefańskiego "chu**", a potem klub pisał w oświadczeniu, że żona arbitra jest kibicką Wisły Kraków? Opierano tezę na… "wpisach w internecie". Moja ocena jest oczywiście negatywna – żadne emocje nie usprawiedliwiają tego typu zachowań. Musimy zdać sobie sprawę, że z roku na rok postępuje w społeczeństwie degradacja relacji międzyludzkich. Coraz częściej widać chamstwo w dyskursie publicznym, trudno, by nie przenosiło się to na świat piłki nożnej. A wracając do afery w derbach, zawsze mówiłem, że media społecznościowe powinno się zakładać dopiero po sędziowskiej karierze. "Otwierając się" mocno w internecie, sami prowokujemy hejt i różne nieprzyjemne historie. Gdy byłem przewodniczącym Kolegium Sędziów Mazowieckiego ZPN-u, wydaliśmy instrukcję dla sędziów jak postępować z mediami społecznościowymi. Mieliśmy przez nie sporo problemów, bo niektórzy sędziowie zbyt mocno deklarowali swoje sympatie klubowe. Ktoś, kto trzymał kciuki za Legię i afiszował się z tym w sieci, miał potem problem, gdy przychodziło mu prowadzić derby z Polonią, nawet na szczeblu III ligi czy rozgrywek młodzieżowych. Pamiętajmy, że w internecie nic nie ginie. W kwestii szacunku do sędziów w Polsce jest coraz gorzej? Nie na najwyższych szczeblach. Moim zdaniem w Ekstraklasie świadomość rośnie i rzadko kiedy ktoś przekracza granicę. Nie jest tak, że zjawisko się nasila. Powiedziałbym nawet, że kiedyś było dużo trudniej. W latach 90. w klubach była obecna mafia, wywierano dużą presję na sędziach, często dochodziło do stresujących sytuacji. Dziś sędziowie mają dużo większy komfort sędziowania. Marcin Borski Żona Daniela Stefańskiego napisała w oświadczeniu, że dostawał w przeszłości groźby śmierci. Pana też to spotkało? Miałem tego typu sytuacje dwa razy w karierze. Raz po meczu GKS-u Katowice z Odrą Wodzisław, gdy gospodarze spadli z Ekstraklasy. Po końcowym gwizdku chuligani wbiegli na murawę i pobili zawodników gości. Mocno ucierpiał też mój asystent, który otrzymał uderzenie w skroń i stracił przytomność. To były dramatyczne chwile dla naszego zespołu. Media pisały wówczas, że to pan został pobity przez kibola. Doszło do pomyłki, mnie udało się wyrwać i uciec przed tłumem, pomógł mi w tym ówczesny kierownik GKS-u Katowice. Dzięki niemu nie poniosłem uszczerbku na zdrowiu. Natomiast w nocy pojechaliśmy z moim asystentem do szpitala, gdzie miał tomografię. Pamiętam, że to był dzień finału Ligi Mistrzów między Liverpoolem i Milanem. Siedziałem w szpitalnej poczekalni i oglądałem "taniec" Jerzego Dudka w Stambule. Do Warszawy wróciliśmy o szóstej nad ranem, po złożeniu zeznań na policji. Potem i tak sprawę umorzono, bo nie odnaleziono sprawcy, którego pokazała nawet CNN w swoich relacjach z tego bulwersującego zdarzenia. Taki był poziom bezpieczeństwa w Polsce i na stadionach w tamtym okresie. Przed samym meczem nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bankrutujący klub gospodarzy nie ma służb porządkowych i że zastąpiono je kibicami. To właśnie te "służby porządkowe" dotkliwie pobiły niektórych zawodników Odry Wodzisław. W obecnych realiach nie jesteśmy już w stanie sobie wyobrazić, co się tam działo. Nie narzekałbym więc na upadek obyczajów w polskim środowisku piłkarskim. Na poziomie Ekstraklasy bezpieczeństwo sędziów na pewno wzrosło. Wspomniał pan, że miał do czynienia z groźbami śmierci dwukrotnie. Pierwszy raz usłyszał je pan na stadionie GKS-u Katowice. A drugi? To było jeszcze wcześniej, w 2000 roku. W jednym z czołowych polskich klubów rządziła mafia. Zawodnicy najwidoczniej mieli dobre relacje z "działaczami" i też słyszało się różnego typu pogróżki. Raz piłkarz powiedział mi, że "ktoś się może mną zająć", to było jednoznaczne. Zgłosiłem sprawę do Wydziału Dyscypliny PZPN-u, ale stwierdzono, że mamy słowo przeciwko słowu i wszystko się rozmyło. Po takich akcjach nie myślał pan, żeby dać sobie spokój z sędziowaniem? Sędziowałem w Ekstraklasie osiemnaście lat, a mówimy o dwóch ciężkich momentach. Było wiele meczów, które dawały mi wielką satysfakcję. Dwa incydenty nie mogą rzutować na całokształt. Poza tym człowiek był dużo młodszy, nie miał rodziny, nie czuł takiej odpowiedzialności za siebie. Nie chciałbym, byśmy się skupiali wyłącznie na negatywnych aspektach sędziowania. Zapytam więc o pozytywne strony. Proszę wskazać prezesa, trenera albo działacza, który pod względem komunikacji z sędziami i szacunek dla arbitrów stanowił wzór do naśladowania. Miałem przyjemność sędziować panu Kazimierzowi Węgrzynowi, byłemu obrońcy, a obecnie ekspertowi. Grał bardzo zdecydowanie, siłowo i raczej nie przebierał w środkach. Ze względu na jego posturę i różnicę wieku (jest starszy ode mnie) trochę się go obawiałem. Tymczasem okazało się, że jest niesamowicie zdyscyplinowany i sympatyczny. Ustawiając na boisku kolegów z obrony, używał mocnych słów, ale mnie jako sędziego traktował z szacunkiem i pomagał uspokajać sytuację na boisku. Kolejny pozytywny przykład to Robert Lewandowski. Kiedy zaczynał grać profesjonalnie na polskich boiskach, od razu było widać, że koncentruje się wyłącznie na grze. Nigdy nie biegał do arbitrów z pretensjami, gdy raz czy drugi go sfaulowano. Robił swoje, zamiast "płakać". To była wielka satysfakcja spotkać takiego sportowca na swojej drodze. A przykłady negatywne? Zawodnicy często przekraczali granicę? Nie, tylko raz. Jeden z zawodników zasugerował, że tragiczny wypadek, w którym bardzo ucierpiał mój tata, był czyjąś zemstą za moje sędziowanie. Na chwilę mnie zamurowało, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Mówimy o piłkarzu, którego bardzo cenię i tak naprawdę o bardzo sympatycznym człowieku. W ferworze walki przegiął, ale szybko wyjaśniliśmy sobie sytuację w obecności trenera. Podaliśmy sobie ręce i zapomnieliśmy o sprawie. Echa Derbów Krakowa. Mateusz Borek: to wiocha i słoma z butów Proszę opowiedzieć jeszcze o najbardziej pamiętnym meczu w Ekstraklasie. Mój pierwszy sezon, spotkanie Lecha Poznań z Wisłą Kraków. W ekipie Białej Gwiazdy świetni zawodnicy, jak Tomasz Frankowski czy Radosław Kałużny. A po drugiej stronie Maciej Żurawski żegnający się z Kolejorzem. Strzelił swojemu przyszłemu klubowi dwie bramki. Dla mnie, sędziego świeżo po awansie, mecz był toczony na kosmicznym poziomie! Foto: Jakub Piasecki/Cyfrasport / Sędziował pan w czasach, gdy polską piłkę toczył rak korupcji. Zdarzały się panu propozycje sprzedaży meczu? Oczywiście. Jeśli chodzi o Ekstraklasę, nigdy nie było to mówione wprost, raczej słyszałem jakieś sugestie. Natomiast na drugim poziomie rozgrywkowym często wykładano kawę na ławę. Widać było, że jest to na porządku dziennym. Moja odmowa budziła u działaczy zdziwienie. Robili wielkie oczy, że temat mnie nie interesuje. Później mnie lepiej poznali i propozycje się skończyły. Mocno przeżyłem aferę korupcyjną w polskim futbolu. Po pierwsze, zwyczajnie było mi wstyd, że jestem częścią takiego środowiska. Poza tym poczułem się jak głupek, który nie wiedział, co się działo tuż obok mnie, na najwyższych szczeblach sędziowania. Nie spodziewałem się, że "drugi obieg" funkcjonuje w takim stopniu i to wśród topowych sędziów i członków najwyższych władz sędziowskich. Co pan czuł, znajdując swoje nazwisko na tzw. Liście Fryzjera, a więc liście nazwisk arbitrów, którzy mieli uczestniczyć w procederze korupcyjnym? Od początku miałem świadomość, że może mi to bardzo zaszkodzić i tak się właśnie stało. Byłem w najlepszym sędziowskim okresie, artykuł na pewno zahamował moją karierę. Wrzucono mnie do "zamrażarki" i czekano na rozwój wypadków. Straciłem czas. Walka o dobre imię trochę trwała, bo wiadomo, że u nas sądy działają wyjątkowo wolno. Myślę jednak, że ostatecznie udało się wszystko odkręcić. Publikacje pana redaktora Panka, który odsłaniał na swoim blogu kulisy korupcji, są też dowodem, że nie brałem w tym udziału. Mam trochę żal do autorów Listy Fryzjera, choć gdy się spotykamy, normalnie rozmawiamy. Uznali, że kiedy się robi tak ważną i w ich mniemaniu pożyteczną robotę, to mogą pojawić się czasem przypadkowe ofiary. To ich punkt widzenia. Mój, jako tej przypadkowej ofiary, jest trochę inny. Powinno się zachować nieco większą staranność, jeśli wplącze się kogoś w tego typu aferę. Tym bardziej że sprawa dotyczyła jednej z najważniejszych wartości w życiu – ludzkiej godności. Stawianie takich zarzutów musi być poprzedzone bardzo szczegółową weryfikacją. Dziś jednak absolutnie nie rozpamiętuję tamtych spraw. Temat dawno jest za mną. Pech Michała Karbownika. W tym roku już nie zagra Afera korupcyjna z początku XXI wieku ma jeszcze jakiś wpływ na postrzeganie polskiego sędziego? Na pewno to ciągle gdzieś tkwi w świadomości fanów, zwłaszcza starszej daty. Natomiast inne kraje też miały przecież podobne problemy, choćby Niemcy czy Włochy. Nie jesteśmy jedynymi złymi, mówimy o ogólnoświatowym procederze. Wiemy, że korupcja dotarła swego czasu nawet na najwyższe szczeble FIFA. Piłka zawsze była dziedziną, która przyciągała także ludzi spod ciemnej gwiazdy. Sędzia ma w dobie VAR ograniczone pole działania, ale w przeszłości miał na boisku dużą władzę. Musiało dojść do afer korupcyjnych, bo istniała ogromna dysproporcja między pieniędzmi obecnymi w futbolu a zarobkami sędziów. Jak ocenia pan obecny stan sędziowania w Polsce? Uważam, że jest bardzo przyzwoicie. Koledzy wypracowali sobie w UEFA dobre pozycje. To dzięki zawodowstwu wprowadzonemu jeszcze za czasów Michała Listkiewicza, sędziowie dostali bardzo duży "handicap" w stosunku do innych arbitrów z Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie nie ma takich warunków. Od czasu wprowadzenia zawodowych kontraktów nasi "rozjemcy" skupili się wyłącznie na tej pracy i są efekty. Mogłoby być lepiej, ale to kwestia nie do końca dobrego szkolenia i nie najlepszej selekcji, prowadzonej przez Kolegium Sędziów. Na czołowych sędziów nie napierają konkurenci, nie są więc odpowiednio motywowani. Wszyscy widzimy, że od paru lat elita jest zamknięta. To największy problem naszego sędziowania? Nie, największym problemem jest I i II liga. Ekstraklasa ma VAR i sędziów zawodowych. Jeśli chodzi o najwyższy poziom rozgrywkowy oraz zaplecze, przepaść w poziomie gry nie jest tak duża jak między wynagrodzeniem arbitrów obu szczebli. W I lidze sędziowie muszą praktycznie tak samo szybko biegać jak w Ekstraklasie, a dostają dużo mniej narzędzi i środków, by się odpowiednio przygotować. Na pewno nie jest to zdrowa sytuacja. Zapomniano o zapleczu, a ono jest ważne. Mamy generację bardzo dobrych sędziów, którzy wypełnili pustkę po okresie korupcyjnym, natomiast oni zakończą karierę w podobnym okresie. Boję się, że nie mamy następców. Nie widzę świeżej krwi, a już na pewno nie widzę dobrej jakości. Od momentu zakończenia przeze mnie kariery w 2016 roku, nie pojawiły się żadne nowe nabytki. Może poza sędzią Wojciechem Myciem, a wszyscy wiemy, jak on sobie radzi. Foto: Onet Nie ma z czego wybierać? Potencjał jest, bo mówimy o dziesięciu tysiącach osób. Natomiast – jak wspomniałem – kuleje selekcja. Przez dwa lata miałem okazję śledzić rozgrywki III ligi jako przewodniczący kolegium na Mazowszu. Wiem, jak to wygląda. Jest naprawdę dużo do zrobienia, żeby system stał się efektywny. Musi być możliwość awansu dla sędziów, którzy są naprawdę dobrzy, a pracują na niższych szczeblach. Wróćmy na koniec do pana. Proszę podsumować swoją karierę jednym zdaniem. Sędziowałem w Ekstraklasie uczciwie osiemnaście lat w bardzo trudnych czasach. Jestem z tego po prostu dumny. A jest coś, czego pan żałuje? Na pewnym etapie mogłem bardziej słuchać ludzi bardziej doświadczonych od siebie. Nie być skoncentrowanym tylko na tym, że wiem najlepiej i pójdę swoją ścieżką. Osiągnąłbym więcej, gdybym skorzystał z mądrych rad ludzi z większym doświadczeniem życiowym. Ale pewnie nie jestem jedyną osobą, która wypowiada takie zdanie. Rozmawiamy wieczorem, więc pewnie zaraz siada pan do meczu? Niekoniecznie. Widzi pan, dawniej miałem w domu alibi. Tłumaczyłem, że muszę śledzić wszystkie spotkania, bo to moja praca. A teraz co ja powiem żonie?… Jest to jedna z najbardziej drastycznych zbrodni jaka rozegrała się w Dobromilu, bo oprócz broni palnej Rosjanie do uśmiercania ofiar używali także młotów… Do celi, w której siedział Michał Mocio, wkroczyli NKWD-ziści. Kazali więźniom rozebrać się i wychodzić dwójkami na korytarz. Mocio znalazł się w jednej z pierwszych dwójek. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, poczuł potężne uderzenie w skroń, które zlało się z ogłuszającym hukiem wystrzału. Z twarzą zalaną krwią zwalił się na półprzytomny, gdy poczuł, jak oprawcy chwytają go za nogi. Wleczono go w dół po schodach, jego głowa boleśnie obijała się o schody. Nie mógł jednak wydać choćby cichego jęku. Gdyby bolszewicy zorientowali się, że nadal żyje, zostałby natychmiast dobity. Wyniesiono go na więzienny dziedziniec, gdzie pochylił się nad nim jeden z morderców.– Ten już gotów – powiedział. Mocio został wrzucony do dołu śmierci, w którym piętrzyły się już ciała innych zamordowanych. Po chwili zaczęły na niego spadać kolejne trupy. Niektóre ofiary dawały jeszcze oznaki życia. Mocio starał się wygrzebać, wypełznąć spod zwału lepkich od krwi, wijących się trupów. Stracił przytomność. Ocknął się dopiero w nocy, kiedy na więziennym dziedzińcu panowała już głucha cisza. Bolszewiccy oprawcy uciekli, pozostawiając za sobą przerażający obraz ludzkiej rzeźni. Mocio wyczołgał się na powierzchnię, oparł o mur i znowu stracił przytomność. Rano odnalazły go greckokatolickie zakonnice, które weszły na teren opuszczonego więzienia. Trafił do szpitala. Tam początkowo nie został rozpoznany przez rodzoną siostrę. Jego twarz przypominała bowiem jedną wielką ranę, a włosy były białe jak śnieg. Michał Mocio w 1941 r. miał 21 lat. Ten horror rozegrał się 26 czerwca 1941 r. w więzieniu w Dobromilu 100 km na zachód od Lwowa. Była to jedna z serii niebywale drastycznych masakr dokonanych przez NKWD po ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Masakr, które pochłonęły kilkadziesiąt tysięcy ofiar. Dobromil, przed wojną było miastem powiatowym w województwie lwowskim. Od września 1939 r. pozostawał pod sowiecką okupacją. Miasteczko leżało przy tym w odległości zaledwie 20 km. od linii Ribbentrop-Mołotow. Osoby zatrzymane przez NKWD były osadzane w celach miejscowego aresztu. Jednak budynek ten mógł pomieścić około 60–70 więźniów. Po rozpoczęciu niemieckiej inwazji na Rosję, nazywanej operacją Barbarossa, gwałtownie wzrosła liczba więźniów przetrzymywanych w dobromilskim areszcie. Jedną z przyczyn była wieść o wybuchu wojny, więc NKWD rozpoczęło w mieście i okolicy, masowe aresztowania prawdziwych oraz domniemanych wrogów władzy sowieckiej. Ponadto Dobromil stał się miejscem kaźni więźniów ewakuowanych z sąsiednich miast. 23 czerwca do aresztu przywieziono ciężarówkami około 70 więźniów z więzienia w Przemyślu. Dwa lub trzy dni później z przemyskiego więzienia przybyła jeszcze piesza kolumna, licząca ok. 500 osób w której znajdowali się niemalże sami więźniowie polityczni. Ale w areszcie osadzono także nieznaną liczbę osób przywiezionych z aresztu w Mościskach. Szczegółowe przedstawienie zbrodni w Dobromilu, który należał przed wojną do Polski, pozwoli zapoznać się z mechanizmem sowieckiej kampanii mordów. Dzięki śledztwu, jakie prowadził IPN oraz wydanej książce Waligóry dziś wiemy, co wydarzyło się w tym miasteczku… W Dobromilu sowieci mordowali w dwóch miejscach: w więzieniu, oraz w położonej w pobliżu miasta kopalni soli Salina koło wsie Lacko. Ofiarami byli miejscowi. A więc głównie Polacy i Ukraińcy. Ludzie aresztowani przez cały okres okupacji sowieckiej 1939–1941 i więźniowie z Przemyśla przypędzeni do Dobromila. Miejsce mordu więzienie w Dobromilu: Bezpieka sowiecka szybko zorientowała się, że będzie musiała wycofać się z Dobromila, ponieważ tempo niemieckiej ofensywy było niesamowicie szybkie. Zatem czerwonoarmiści prawie w ogóle nie stawiali oporu a jej żołnierze nie mieli ochoty walczyć za władzę bolszewicką. Po wymordowaniu komisarzy przechodzili masowo na stronę Niemców. W Dobromilu NKWD postanowiło zatrzeć ślady swojej zbrodniczej działalności. Mieszkańcy widzieli unoszące się nad więziennym murem kłęby dymu. Bezpieka paliła swoje akta. Rosjanie przystąpili również do ostatniej, gorączkowej fali aresztowań. Jej ofiarą padli ci „wrogowie ludu”, którzy wcześniej uniknęli zatrzymania. Przypominało to jednak zwykłą łapankę a co za tym idzie, przemoc zaczęła się wylewać na ulice. Rosjanie mordowali przedstawicieli polskich elit. Między innymi dyrektora gimnazjum i ks. Jana Wolskiego. Ten ostatni natknął się na patrol, kiedy szedł do chorego i został postrzelony dwoma kulami w klatkę piersiową, a następnie oprawcy przebili mu brzuch bagnetem. Jednocześnie odbywała się „ewakuacja”, co przypominało paniczną ucieczkę radzieckiego aparatu administracyjnego. Więzienie Rosjanie postanowili opuścić w nocy z 26 na 27 czerwca. Zgodnie z wytycznymi kierownictwa NKWD, Niemcy nie mogli znaleźć w nim choćby jednego żywego więźnia… Początkowo Rosjanie chcieli egzekucje wykonywać po ciuchu, aby nie alarmować mieszkańców miasta. Na miejsce kaźni wyznaczono skład drewna. Wprowadzano do niego pojedynczo więźniów. Tam czekał już na nich kat z pięciokilogramowym młotem przymocowanym do grubego, stalowego pręta. Był to miejscowy współpracownik NKWD pochodzenia żydowskiego o nazwisku Grauer lub Kramer. Ofiary uśmiercał potężnym uderzeniem w głowę. Morderstw przeprowadzanych w ten sposób nie wytrzymał nerwowo naczelnik więzienia i zwrócił się do prowadzącego egzekucję oficera NKWD Aleksandra Malcewa, aby zamiast młotkiem zabijać ludzi za pomocą broni palnej. A więc bardziej „humanitarnie”. Jeżeli tak mówisz, to jesteś taki sam jak oni. Aleksandr Malcew Następnie wyjął z kabury pistolet i zastrzelił naczelnika. Był to też moment, kiedy NKWD-ziści wpadli w morderczy amok. Czując zbliżających się Niemców, Rosjanie zaczęli wyciągać ludzi z cel i strzelać do nich na korytarzach, na schodach, w celach. Bili ich kolbami, dźgali bagnetami. Zakrwawione ciała wrzucali do jam wykopanych na dziedzińcu, których nie zdążyli nawet zakopać… Ratusz na rynku w Dobromilu – wzniesiony w XVIII wieku. Jego obecna forma jest wynikiem przebudowy w 1892 r. Zmusili nas pod groźbą rewolwerów do wyjścia na podwórze. Musieliśmy położyć się twarzą do ziemi niedaleko dołu. Potem rozstrzeliwano po kolei, niedaleko dołu. Ja dostałem postrzał w tył głowy, kula drasnęła mnie tylko. Zostałem jednak wrzucony do dołu. Na mnie wrzucono jeszcze innych zamordowanych. Słyszałem odgłos łamanych kości. Słyszałem, jak rozstrzeliwano aresztowanych w celach, bo nie chcieli ze strachu wychodzić na podwórze. Z zeznań jednego z ocalałych Dymytra Dwulita przed niemieckim śledczym 27 czerwca około godz. 5 nad ranem ostatni bolszewicy uciekli z więzienia. Wtedy do budynku ostrożnie zaczęli zbliżać się pierwsi mieszkańcy. Całą noc słyszeli strzały i straszliwe krzyki mordowanych ludzi. Jednym z pierwszych, który przekroczył bramę, był miejscowy żydowski lekarz. Po krótkim pobycie na terenie więzienia wybiegł przerażony, krzycząc do ludzi: – Nie chodźcie tam, nie chodźcie! Nawet w piekle takiego zezwierzęcenia nie zobaczycie! Zachowały się relacje osób, które nie usłuchały tego wezwania. : Oczom naszym ukazał się straszny, mrożący krew w żyłach pokryty był krwią do kostek oraz ciałami ludzkimi. Wszystkie cele były otwarte i w każdej leżały ciała. Na ścianach widać było ślady po kulach. W zwałach ciał zauważyłem człowieka, który dawał oznaki życia. Wyciągnęliśmy go. Otrzymał strzał w tył głowy. Kula wyleciała mu okiem. Odprowadziliśmy go do miejscowej lecznicy. Niektóre ofiary miały tak zmasakrowane twarze, że bliscy rozpoznali je po ubraniach. W niektórych celach znaleziono na ścianach imiona konających wypisane krwią na ścianach. Przetrzymywanemu w więzieniu księdzu NKWD-ziści połamali ręce i nogi, wycięli język i narządy płciowe. W pobliżu jednego z dołów śmierci walała się odcięta od ciała ludzka ręka. Gdzie indziej znaleziono ciała dwóch kobiet. Były to miejscowe Żydówki, które pracowały w NKWD jako sekretarki i zostały zgładzone jako niewygodni świadkowie zbrodni. Wujek Bolek postrzelony, został wrzucony do jamy i według diagnozy lekarza udusił się pod zwałem innych ciał. Widziałam jego zdartą skórę na plecach, widocznie był ciągnięty po ziemi. Jego kolega podobno się uratował, ale całkowicie ogłuchł i załamał się psychicznie. Pamiętam też obraz pogrzebu. Kondukt wychodził od ulicy Mickiewicza do Rynku. I w tym momencie najechał patrol niemiecki na motorach. Żołnierze, widząc pogrzeb, zatrzymali się i wszyscy zdjęli hełmy. To nas wszystkich bardzo zaskoczyło, porównując do nich tych prymitywnych morderców z NKWD Janina Kalinowska krewna jednej z ofiar Miejsce mordu kopalni Salina w Dobromilu : Podczas trwania krwawej masakry w więzieniu, Rosjanie mordowali ludzi także na terenie kopalni Salina. W kopalni masakra rozpoczęła się w dniu niemieckiego ataku. Ofiary na teren kopalni przywożono ciężarówkami lub spędzono pieszymi kolumnami. Największe natężenie mordów przypadło na 25 i 26 czerwca. Rosjanie zakazali wówczas okolicznym mieszkańcom opuszczać domy, a okna kazali pozasłaniać. Metoda mordu była podobna jak w więzieniu, czyli poza rozstrzeliwaniem, uśmiercano Polaków za pomocą tępego narzędzia. Skrępowanych drutem mężczyzn Rosjanie ustawiali nad głębokim szybem, by funkcjonariuszki NKWD – tak, wśród oprawców były kobiety! – uderzały ich w głowy dębowymi młotami. I żeby obrażenia były poważniejsze, młoty były najeżone gwoździami. Uderzone ofiary spadały na dno szybu. Ci, którzy byli tylko ranni, topili się w solance lub dusili pod kolejnymi warstwami ciał. Znany jest przypadek mężczyzny, który przeżył egzekucję. Przywieźli go na teren kopalni, uderzyli młotkiem po głowie i poleciał do szybu. Szyb był zapełniony trupami i półżywymi ludźmi. Wszystko to oddychało, poruszało się, ale solanki było niewiele, więc się nie utopił. Po pewnym czasie wszystko ucichło i w nocy wydostał się na świat. Możliwe, że był to ten sam człowiek, którego jeden ze świadków kilka tygodni później spotkał w pobliskim młynie. Był to młody chłopak, który wydostał się z szybu śmierci w Salinie. Opiekowała się nim matka, był bowiem ciężko ranny. Na brzuchu miał wielką, ropiejącą ranę. Okazało się, że uciekając nocą z terenu kopalni, rozerwał sobie brzuch na ogrodzeniu z drutem kolczastym. Na terenie kopalni NKWD rozdzieliło mężczyzn od kobiet. Kobiety zostały zaprowadzone do pobliskiej kaplicy zbudowanej przez polskich górników i tam zostały zabite za pomocą młotów. Jedną z ofiar została przez Rosjan ukrzyżowana na ścianie świątyni. Gdy po ucieczce bolszewików do kaplicy weszli okoliczni mieszkańcy, wszystko było we krwi. Ściany, podłoga, a nawet sufit. Szyb do którego sowieci wrzucali ofiary, prowizorycznie zasypali żużlem i pokryli z wierzchu darnią. Oczywiście niemieccy żołnierze, sprowadzeni przez Polaków i Ukraińców, natychmiast trafili na miejsce zbrodni. Niemcy spędzili wówczas do Saliny miejscowych Żydów, aby wydobyli ciała z szybu. Żydzi pod nadzorem Niemców wyciągają ciała zamordowanych przez NKWD w kopalni soli w Dobromilu/Źródło: ARCHIWUM HDR Cały szyb był zasypany ludzkimi ciałami. Na górze leżała młoda kobieta. Obcięte piersi, rozpruty brzuch, bardzo pobita głowa. Obok niej dziecko. Około półroczne. Śladów bicia na dziecku nie było. Widać zasypali je żywcem. Inny świadek mówił: To było straszne widowisko. Wyciągali ich hakami i układali w rzędy. Twarze nieszczęśników były zniszczone przez solankę. Dalej zaczęli wyciągać nie całe ciała, ale połówki. Nie można było patrzeć na te kawałki. Potem z szybu poszedł taki straszliwy smród, że Niemcy nakazali zatrzymać tę straszliwą pracę. Niemcy po zakończeniu ekshumacji przeprowadzili krótkie śledztwo: przesłuchali świadków, zrobili zdjęcia ofiar. O mordzie w kopalni soli szeroko rozpisywała się niemiecka prasa, gazety dla Polaków wydawane na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Potem o sprawie zapomniano. Śledztwo wznowił dopiero w 2006 r. IPN, a konkretnie Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Rzeszowie. Po trzech latach zostało ono umorzone z powodu „niewykrycia sprawców przestępstw”. Jedyny znany z nazwiska zabójca, Aleksander Malcew, zginął jeszcze podczas wojny. Po ponownym nadejściu Rosjan w 1944 r. nie wolno było w Dobromilu o tym, co stało się w Salinie mówić. Na terenie kopalni Rosjanie utworzyli sanatorium dla gruźlików. Kapliczkę, w której dokonano części mordów, zamienili na stołówkę, a krzyże postawione przez bliskich ofiar zniszczyli a zamiast nich umieścili kłamliwą tablicę informującą o ofiarach „faszystowsko-niemieckiej” zbrodni. Mieszkańcy Dobromila i okolic nie poddali się i pod osłoną nocy regularnie w miejscu krwawej rzezi stawiali nowe krzyże. A sowieci regularnie je niszczyli. Po raz ostatni zrobili to w 1984 r., ponieważ wszystko zmieniło się po upadku komunizmu w 1990 r. Miejscowi Ukraińcy mogli wreszcie postawić na miejscu zbrodni pomniczek i zorganizować uroczystości żałobne. Od tej pory odbywają się one w każdą rocznicę masakry. Biorą w nich udział zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. Historycy oceniają, że w Dobromilu i Salinie czerwoni oprawcy zamordowali od kilkuset do tysiąca obywateli II RP. Niektóre dane mówią jednak nawet o 3,5 tys. ofiar. Masowy grób ofiar NKWD na terenie kopalni SalinaMasowy grób ofiar NKWD na terenie kopalni SalinaMasowa mogiła w kopalni SaliniaMasowa mogiła w kopalni Salinia

uderzenie w skroń śmierć